Sudety - Ścinawka, wschód słońca

O tym jak… kolejny raz zaczarowały nas Sudety

Sudety – moja pustynia

Istnieją takie miejsca na świcie, o których czujemy, że są nasze. Czujemy, że tam jest nasze miejsce, że tylko tam ogrzewa się nasze serduszko. Trochę strach pisać o Sudetach, jeszcze się zrobi dobrą reklamę i zaraz w spokój i ciszę zlezą się turyści. Jeszcze teraz, choć być może już niedługo, region ten pozostaje trochę zapomniany, opuszczony, niedoceniony. Małe odrapane miasteczka, malownicze wioski a w każdej z nich jakiś pałac. Czasem hotel, czasem kompletna ruina. Poniemieckie zabudowania z trochę innego świata, czasu i miejsca. Okaleczone miejsca bez swoich rdzennych mieszkańców, gdzie mieszają się kultury, gdzie na cmentarzach leżą Niemcy i Polacy. Sudetenland kraina piękna i spokoju.

Naczelny planmistrz rodziny odwalił tradycyjnie kawał dobrej roboty

Wyjazdy  rozpoczynamy od wybierania miejsca noclegowego. Ze względu na ograniczony budżet musi być on względnie tani. Wielkich wymagań nie mamy byle na łeb nie kapało, było się gdzie umyć i zwalić swoje zmordowane wędrowaniem ciała. Wyjazd organizowany naprędce więc i wybór mizerny. Pokój ogromny, z łazienką, ale zamiast łóżek deski albo, cytuję: Cholerne łoża fakira. Połamanym się kładło i połamanym wstawało. Cena rewelacyjna nie była – 120,00 PLN doba za babę, chłopa, dziecko, półdziecko i psa to jednak drogo. Ktoś się teraz oburzy 120,00 i jeszcze marudzi, że łóżko twarde i bez baldachimu. Z doświadczenia wiem jednak, że za niewielkie pieniądze można trafić naprawdę lepiej. Ta twardość była w zasadzie jedynym mankamentem naszej wyprawy i narzekałam na to codziennie, bo przecież muszę na coś ponarzekać.

Dzień pierwszy

Powitała nas Ścinawka Górna. Dojechaliśmy jedynie z jedną przygodą, na ostatnich kilometrach, kiedy naczelny planmistrz postanowił zademonstrować nam swoje umiejętności kierowcy rajdowego, pies nie zdzierżył i narzygał na rozlokowane pod nim bagaże. Cha — Cha nie było to wesołe, ale winowajca zdeklarował się posprzątać, więc szlag trafił mnie tylko w umiarkowanym stopniu.

Zrzuciliśmy toboły i udaliśmy się testować nowe wiązanie chusty na bardzo malowniczym szlaku. Podejście niewielkie, potem już w zasadzie płasko. Szlak łagodnie opada się i wznosi. Na trasie masa skałek, skalnych przejść i bram czasem schodów. Niesamowite widoki, mało ludzi i otaczający nas wszechobecny zapach lasu. Krzaczki jagód, w naszych lasach sięgające ledwie do pół łydki tutaj sięgają nam do pasa, na nich przesmaczne kuleczki. Nie trzeba wiele i już prezentujemy sobie fioletowe jęzory i zęby. Wijąca się ścieżka wyprowadza nas ze skał i wkraczamy do innego przyrodniczego świata — na torfowisko. Przechodzimy jedynie jego obrzeżem, środkiem szlaku prowadzi szeroka drewniana kładka. Szkoda, że musieliśmy już wracać, ale mamy kolejny powód, by zawitać tu jeszcze raz i tym razem zagłębić się w świat miękkiego, ciepłego i wilgotnego torfu z jego fascynującą strukturą, bogactwem przedziwnych roślin i żyjących na nim zwierząt. Bardzo żałuję, że tym razem nie mogliśmy tego miejsca zobaczyć tak dokładnie, jak bym chciała.

 I nastał poranek, dzień drugi

Etap miejski – Broumov. Bardzo, bardzo stare miasteczko, którego historia sięga aż 1213 roku. Niestety jedyny kantor w mieście był zamknięty, a płacenie inną walutą niż miejscowa nie wchodziło w grę. Swoją drogą to dziwne, bo czasem w miastach, w obiektach turystycznych możliwe jest płacenie złotówkami, a euro (nie żebyśmy posiadali) również przyjmują. Strzeżcie się sobót w Czechach, jeśli nie macie koron. Nie pozostało nam nic innego jak szwendanie się tam, gdzie ludzie bez pieniędzy szwendać się mogą. Malownicze uliczki, ogromny klasztor benedyktyński, klimatyczny stary cmentarz, nad którym pochylę się winnym wpisie. Żal tylko biblioteki klasztornej, którą bardzo chciałam zobaczyć. To była naprawdę super wypaśna biblioteka pełna oprawionych w skórę starodawnych tomiszczy. Ciekawe czy bibliotekarzem tam mógłby być orangutan. Uwielbiam snuć się bez celu wąskimi uliczkami, techniką na — chodźmy… tam. I idziemy przez średniowieczne miasto, dotykamy historii, opieramy rozgrzane czoła o zimne pradawne mury. Tak mały i kruchy wydaje się człowiek przy takim ogromie lat. Ile widziały te mury, jakie historie mogłyby nam opowiedzieć. Momenty z życia jednej maleńkiej, wąziutkiej uliczki, małego placyku pod kościołem. Może kiedyś ktoś tutaj umarł stratowany przez konie, może ktoś się zakochał, a tutaj za tym rogiem, w tej bramie jakaś panna straciła to, co najcenniejsze miała. Stąpamy po starym bruku tak, jak stąpali dawniej, niesiemy swoje opowieści, a kamienice, kościoły, fabryczki patrzą na nas i pamiętają o każdym.

Dalsze zwiedzanie zepsuła trochę pogoda i pusty brzuch planmistrza, który bardzo domagał się wypełnienia pstrągiem. Zostawiliśmy za sobą dawne wieki i uciekając przed deszczem wróciliśmy do teraźniejszości.

 “Widzę szczyt, a za szczytem zaszczyt za zaszczytem,
lśnienie mistrzostwa kieruje moim bytem.
Ambicja spotyka się z uznaniem i zachwytem” PFK PRIORYTETY

Szczytem na dziś, na tamto dziś, był Szczeliniec. Specjalnie zaplanowany tak, żeby na górze znaleźć się przed zachodem słońca. Droga sama w sobie nie była specjalnie atrakcyjna, w każdym razie z wybranej przez nas strony. W górę prowadziły nas  schody, miało być szybko i cel został osiągnięty, dwadzieścia minut wspinaczki i po krzyku. Głównie chodziło o to, żeby szybko i bezpiecznie zejść kiedy słońce, przy akompaniamencie zachwyconych głosów, schowa się już za górami i polami lepiej mieć blisko do samochodu.

Zadekowani w schronisku czekaliśmy na gwóźdź programu. Nie zabrakło tu atrakcji. Przesympatyczna ekipa składająca się z dwóch pań, solenizanta, arabskiego szejka zwanego szerzej w moich kręgach koszulokiem i panienki lekkich obyczajów, która po głębszym zastanowieniu okazała się mężczyzną w peniuarze z piórami, świętowała czterdziestkę wyżej wymienionego solenizanta. Na tę okazję przynieśli ze sobą zgrabny torcik w fioletowym kubraczku. W zamian za udostępnienie większego stolika, w celu konsumpcji przyniesionego smakołyku, zostaliśmy poczęstowani całkiem smacznym kawałkiem.

Nażarci zdobycznym słodyczem rozsiedliśmy się na tarasie w pierwszym rzędzie i cieszyliśmy oczy chowającym się za Karkonoszami słońcem. Do ostatniego momentu niepewni czy chmury choć na moment rozstąpią się i spotęgują efekt zachodu. Rozstąpiły się, a nas oblała fala ciepłego pomarańczowego światła, oplotła pagórki i stworzyła zupełnie inny świat. Nagle przeniosłam się do Tolkienowskiego Hobbitonu, gdzieś tam w oddali mogła być przytulna norka Froda, gdzieś tam Sam całował Różyczkę, a Merry i Pipin okradali pole. Ambicja zdobycia kolejnego szczytu do korony spotkała się z uznaniem i zachwytem.

Została nam jeszcze furtka na drugą wyprawę w to samo miejsce, wejście zupełnie innym, bardziej widowiskowym i dłuższym szlakiem, oraz obejście formacji skalnych na samym szczycie z przewodnikiem.

Dzień ostatni. Powrót na wielkiej sowie

Człowiek lubi mieć dużo, przykładowo ramek ze zdjęciami szczytów z Korony Gór Polski. Ostatniego dnia przed powrotem przybyliśmy z wizytą do Wielkiej Sowy – 1015 m n. p. m. Najwyższy szczyt Gór Sowich. Nie było specjalnie dużo wspinaczki a szlak nie przedstawiał się specjalnie spektakularnie, nie było skał, ani wypasionych widoków za to mieliśmy do czynienia z hordami innych zdobywców. Wielu, naprawdę wielu ludzi, postanowiło wchodzić z nami w tą pogodną lipcową niedzielę. Trudno, trzeba było tym razem podzielić się górą, czy tam tym ptakiem, z innymi.

Na szczycie ogromne zaskoczenie. Ogniska, grille, wojskowy wóz z bigosem, kawka, herbatka, lody i piwko. Do kupienia kiełbasy (10,00 za sztukę) i elegancki patyczek do smażenia w ognisku. Na szczycie spotykają się chyba ze cztery szlaki, tłumy więc były nieprzebrane, ludzie rozsiadali się przy stołach i na trawnikach. My, jak wiadomo, tłumu nie lubimy, ale co było zjedliśmy, co dali wypiliśmy. Na środku górowała, przypominającą mi troszkę latarnię morską, wieża. Cena biletu to 4,00 złote, cena biletu ulgowego 2,00. Jaki widok niestety nie wiem, nie byłam. Pilnowałam naszej małej solenizantki, która rok kończyła właśnie tutaj na górze ptaku.

Jak to zwykle z wycieczkami bywa, szybko się skończyła, za szybko. Zeszliśmy do parkingu, który dzięki wepchaniu samochodu między kontenery ze śmieciami był dla nas zupełnie darmowy, zapakowaliśmy się do samochodu i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Trochę to smutny moment, bo nie jestem do końca przekonana, czy w moim domu jest najlepiej. Może dlatego, że nie jestem jeszcze w miejscu, gdzie mógłby być mój dom. Niektórzy mówię, że dom jest tam, gdzie twoje serce, inni, że tam, gdzie twój mąż i rodzina, jeszcze inni, że tam, gdzie możesz chodzić bez stanika, a mój dom będzie tam, gdzie wskaże Bóg i nie jest to na razie tu gdzie mieszkam.

Dziecięce góry

Na zakończenie drobne spostrzeżenie. Sudety w dużej części to wspaniałe góry dla małych dziecięcych stópek. Ze szlakami poradzą sobie nawet maluszki. Jedynym co może przyprawiać o zawał serca mamę to punkty widokowe na skałach, ale jeśli ktoś ma w głowie za dużo TVNu i widzi swoją nadpobudliwą pociechę jedynie przez pryzmat bezpieczeństwa niech nie podchodzi, albo najlepiej niech w ogóle nie wychodzi z domu.

P.S.

Ten wpis sprawił mi strasznie dużo kłopotu i miejscami wydaje mi się nieudany, ale nie mam już siły na kolejne przeredagowywanie treści, wprowadzanie zmian i dodatkowych ozdobników. Po tygodniu dopieszczania nadal nie jest taki, jakim bym chciała go widzieć. Trudno, niech zobrazuje czas, w którym człowiek myślami jest zupełnie w innym miejscu — na urlopie w Bieszczadach.

 


O tym jak… kolekcjonuję zmarłych – Cmentarz Broumov

 

1 thoughts on “O tym jak… kolejny raz zaczarowały nas Sudety”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *