Rozmaici ludzie do mnie przychodzą, ale tak naprawdę odczuwam coraz częściej koszmarną samotność. Większość moich rówieśników – przyjaciół albo nie żyje, albo coraz głębiej pogrąża się we mgle sklerozy. Czasami czuję się jak w balii na środku spokojnego jak jezioro oceanu, którego horyzont łączy się z szarym niebem. Nikt nie woła. Nic, nikt, nigdzie nigdy. Koniec. Jak to powiada lud: zdechniesz jak pies pod płotem. Sam. Jak widać, nawet w umieraniu potrzebna jest człowiekowi widownia, a jak tu zagrać przed pustą lub nawet nie koniecznie pustą, ale obcą widownią, która mówi innym językiem. Ja tu umieram, a na widowni nie ma ludzi, lecz siedzą same fotografie.”
Tak strasznie często słyszę od dziadków: Pamiętasz tego? Już nie żyje. A tamtego? Nie żyje. Zdaje się, że sami pływają w balii, a otaczają ich same fotografie. Dziwne uczucie być tym ostatnim. Dzięki Bogu za dzieci. Dużo dzieci to zdecydowanie dobre rozwiązanie. O niebo lepsze niż balia.