Bolesławów - Mikrowycieczki

O tym jak… posiąść ziemię – Mikrowycieczki – Bolesławów

Bolesławów znom ôd bajtla

Zanim Sudety zagościły w naszym życiu, a my zadomowiliśmy się w na ich stokach, nigdy wcześniej w Bolesławowie nie byłam. Dziwnym splotem okoliczności zaraz nie tak długo po wojnie, może jeszcze wtedy, kiedy na wszystkich przydrożnych znakach figurowała nazwa Wilhelmsthal, na koloniach była tutaj moja babcia. Chociaż nie tak już dobrze pamięta ten czas, co nieco jednak mi wczoraj opowiedziała, a teraz ja postaram się to poukładać, dodać też coś od siebie i przekazać dalej w świat. Jeszcze tylko herbatka i zaczynamy.

1953

Można by rzec, że był to dobry rok. Rok, w którym pewien wąsaty Gruzin wreszcie przeniósł się na tamten świat. Zupełnie przypadkiem, jak podobno głosi legenda, za sprawą rzeczonego Gruzina, Bolesławów został do Polski przyłączony, a granica utworzyła wszystkim doskonale znany cycek w kształcie ciut przypominającym kwadrat. Nie o tym jednak chcemy tutaj opowiedzieć. Wrócić musimy do babcinych wakacji. W Bolesławowie była ona dwukrotnie. Pierwszy raz w 1952 roku i miała wtedy dwanaście lat. Fajnie byłoby mieć znowu dwanaście lat i myślę, że babci też było wtedy w 1952 roku fajnie. Ze Śląska, górnego oczywiście, jechali pociągiem przez Wrocław. Było już siedem lat po wojnie, a we Wrocławiu ciągle straszyły zniszczone kamienice. Babcia pamięta ostatnie piętra budynków z brakującymi ścianami. W zrujnowanych mieszkaniach ciągle jeszcze stały meble, wisiały obrazy, w jednym pozostało nawet pianino. To musiało robić przygnębiające wrażenie, a obraz ten dobrze zapisał się w babcinej pamięci. Zostawmy jednak za sobą smutny, zniszczony Wrocław i jedźmy naszym pociągiem dalej.

Jaki był ten pociąg

Wagony, jakimi podróżowały dzieciaki były drewniane, wewnątrz wypełnione drewnianymi ławeczkami. Babcia pamięta, że w wielu miejscach bardzo długo trzeba było czekać. Może to był pociąg dodatkowy, który musiał przepuszczać składy jadące planowo, stąd częste przerwy w podróży. Pociągiem tym dojeżdżało się aż do Stronia Śląskiego. Ta stacja nadal stoi, teraz jest wyremontowana i mieści się w niej Centrum Edukacji, Turystyki i Kultury w Stroniu Śląskim, do którego 71 lat później wnuczka babci chodziła na zajęcia z tańca nowoczesnego. Był to koniec wygodnej podróży po torach, teraz wszystkie bagaże ładowano na fury i jechały one powoli do Bolesławowa, dzieciaki zaś zasuwały za nimi na własnych nogach. Z ciekawości szybko sprawdziłam, cała trasa to niecałe sześć kilometrów według współczesnej nawigacji.

Bolesławowskie kolonie ’52

Dzieciaki mieszkały w różnych miejscach, cześć w szkole. Szkoła wydawała się wtedy babci całkiem spora i miała nawet scenę. Sale lekcyjne mieściły się na parterze i zostały zaadaptowane na kuchnię i miejsce wydawania posiłków. Na piętrze było tylko kilka pokoi, babci się udało i właśnie w jednym z nich nocowała. Jeśli dobrze ją zrozumiałam był to pokój, który pozostał po wypędzonej nauczycielce. Reszta dzieciaków mieszkała w stodole, od ściany do ściany wypełnionej siennikami. Nad okolicą górował oczywiście Śnieżnik, była też drewniana strażnica, w której stacjonowało wojsko. W Bolesławowie w tamtym czasie były też jakieś wojskowe koszary i stajnie. Konie mieszkały w długim baraku i stanowiły główny środek lokomocji stacjonujących tam żołnierzy. Babcia pamięta też drewniane domki przy kościele i to, że ksiądz przyjeżdżał raz na dwa tygodnie odprawić mszę na niewielkim rynku. Raz w tygodniu ciężarówka przywodziła zapasy żywności, a codziennie wozami dostarczano bańki mleka i chleb. Mleko to pachniało cudownie, było gotowane, gorące, pełne gęstej piany i smakowało przepysznie.

Pranie i pranie i badyli wyrywanie

Niedaleko szkoły płynęła niewielka rzeczka. W niej właśnie ciągle robiło się pranie. Dziewczynki miały upatrzone dobre miejsce, w którym na brzegach nie rosły chaszcze i był dobry dostęp do wody. Pamiętać należy, że nie były to bogate czasy i ludzie żyli raczej skromnie, ubrań było niewiele. Bieliznę ciągle trzeba było prać i suszyć, a sukienki pożyczano sobie wzajemnie, żeby każdy jakiegoś dnia mógł wyglądać naprawdę szałowo.

Jak długo trwały takie kolonie? Ciekawostka – cały miesiąc. Jeden miesięczny turnus był dla chłopców, a drugi dla dziewczynek. Żeby nie było tak kolorowo trzeba było też trochę powalczyć dla dobra wspólnego. W celach kolektywnej pracy chodziło się na pobliskie pola, a tam dzieciaki z kolonii wyrywały, tu babcia nie jest do końca pewna, ale chyba rzepak, albo jakieś inne drobne żółte kwiatuszki niewielkich rozmiarów. Wyrywało się je w całości razem z korzeniami. Potem zbierano rośliny w niewielkie snopki, snopki takie okręcało się jednym badylem, czy właściwie łodygą i tak zostawiało na polu.

Wyprawa na Śnieżnik

Wiadomo, że nie tylko pracą żyje człowiek. Organizowano także wycieczki. Gdzież by tutaj można zawędrować jak nie na wspomniany już wcześniej Śnieżnik. To była wielka wyprawa. Co z niej w pamięci pozostało? Długie godziny marszu, mijane gdzieś po drodze skały rozgrzane słońcem, a na nich wygrzewające się w ogromnej ilości żmije. Na szczycie była wtedy jeszcze stara kamienna wieża. Wracając, mali koloniści pomylili drogę i schodzili nieopatrznie na czeską stronę. Zawrócił ich jednak patrol graniczny, niestety musieli wdrapać się z powrotem na szczyt i rozpocząć schodzenie we właściwym już kierunku. Nie zdążyli przed zmierzchem i ostatnie kilometry wędrowali już po zachodzie słońca. Nie byli jednak sami, wokół nich krążyły tysiące świetlików, było ich podobno niespotykanie dużo, jakby chciały odprowadzić małych strudzonych wędrowców prosto do łóżek.

Wyprawa do Lądka

Do Lądka kolonia poszła grać w siatkówkę. Niewiele babcia z tego pamięta, organizowano jakieś zawody. Wystawiono kolonijną drużynę, ale że brakowało jednego zawodnika władowali babcię. Zwykle tak to śmiesznie bywa, że była to akurat ta jedyna osoba, która właśnie tego dnia, pierwszy raz w życiu, musiała rozegrać mecz siatkówki. Na nic się zdały tłumaczenia, że nie wie jak, tu bydziesz stoć i przebijać bal na drugo strona. I przebijała i nawet jakoś to szło, ale, co więcej, z tego wniknęło, tego już babcia niestety nie pamięta.

Przy okazji zawodów dzieciaki zwiedzały też Lądek. Spacerowały po rynku i nawet odwiedzały tam jakieś niewielkie muzeum, w który całe ściany zajmowały obrazy. Ciekawe, czy gdyby teraz babcia przyjechała jeszcze raz umiałaby nas oprowadzić po Lądku ze swoich wspomnień?

Na zakończenie coś melancholijnego

Coś było wyjątkowego w tych koloniach, co odróżniało je od innych, a jeździło się w tamtych czasach co roku w różne miejsca. Było coś, co sprawiało, że Bolesławów był inny, niespotykany. Może cześć z was się domyśla, a może jednak nie macie pojęcia. Ależ to było niesamowicie fascynujące i dotąd czuje się dziwnie, kiedy o tym pomyślę i dziwnie czuć też musiały się dzieci z tak ludnego Górnego Śląska. Bolesławów był bowiem całkowicie opustoszały. Nie było tam żadnych mieszkańców. Był niewielki rynek, były gospodarstwa i samotne domy. Samotne, ale nie puste. Bolesławów miejscowość zatrzymana w czasie, czekająca dopiero na nowych ludzi, który może po latach powiedzą, że jest to już ich mała ojczyzna, a może nigdy tego ani nie powiedzą, ani nawet nie poczują.

Na koloniach w tamtych czasach nie można było liczyć na wykwintnych animatorów dziecięcych, nie było pewnie też jednego opiekuna na dziesiątkę dzieci. Z reguły w wolnym czasie dzieciaki biegały gdzie chciały i robiły co chciały, a konkretnie eksplorowały opuszczone domostwa. W domach tych zatrzymał się czas. Pozostało wszystko, tak jakby poprzedni mieszkańcy wyszli tylko na chwilę i planowali zaraz wrócić. Smutne wnętrza czekały na ciepło ludzkich ciał, na nowych lokatorów. Jeszcze nie tego lata, jeszcze musiały wytrzymać. Czasem w opuszczonych pomieszczeniach było trochę bałaganu, można domyślać się tylko, że szukano i pewnikiem zabrano co cenniejsze przedmioty. Były jednak dla dzieci rzeczy ciekawsze – zdjęcia poprzednich lokatorów, gazety i czasopisma, pamiątki różnego rodzaju. Babcia nawet o tym nie wie, ale zaliczyła w swoim życiu najprawdziwszy Urbex, sama jednak twierdzi, że to, chociaż fajne i tak nie było najwspanialsze. Najwspanialsze były bowiem sady pełne owoców, owoców, które można było rwać garściami i jeść, i jeść, i jeść.

Mój Bolesławów spotkanie pierwsze – 2019

Niestety jesteśmy dopiero w roku 2019 i zdjęcia też nie są szczególnie atrakcyjne. Coś się jednak wybrało, ale nie jest to absolutnie koniec, dopiero początek i wstęp do historii tej miejscowości, która od 1581 do 1890 była niewielkim miastem. Przemieszcza się ono przez historię rozpoczynając swoją drogę jako miasto gwareckie. Do czasów wojny trzydziestoletniej wydobywano tutaj srebro, ruda skończyła się pozostawiając po sobie pustkę w ziemi i w ludzkich kieszeniach. Miasteczko było też własnością bogatych ludzi z dawnych lat. W 1684 kupił je niejaki Michał Wenzel von Althan, a dwieście lat później Księżniczka Marianna Orańska. W międzywojniu Bolesławów był ośrodkiem turystycznym i takim też pozostał do naszych czasów. Turystyczna droga jest mu chyba pisana i drogą tą ochoczo podąża.


Tekst: Kwyrloczka

Zdjęcia: Rymbaba i jacyś nieznani Niemicy

Na zdjęciach: Bolesławów roku pańskiego 2019 i w okresie międzywojennym

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *