BABIA GÓRA 1725 m n.p.m
Wejście od Przełęczy Krowiarki.
Czas wejścia według szlaku – 2h 55 min.
Nasz czas – 5h 30 min.
Czas zejścia 1h 45 według szlaku i nasz.
O tym jak przyszedł taki weekend
Zbierało się już od jakiegoś czasu i zbierało. Było nawet jedno podejście, ale nie takie pod górę. Babia Góra majaczyła gdzieś w oddali, ale przezornie ją ominęliśmy. Jak się potem okazało, lenistwo bardzo zaoszczędziło nam kłopotów. Byliśmy bowiem z psem, który niestety nie byłby tam mile widziany. Niesmak jednak pozostał. Po wyciągnięciu konstruktywnych wniosków zapadły decyzje wcielone w życie, zanim ogrom przedsięwzięcia przerósł jego uczestników.
Tata, mama, dziecko i półdziecko
Stawiliśmy się pod górą zwarci i gotowi. Wyposażeni w pokarm, picie, chustę i dobre chęci, rozochoceni i radośni, udaliśmy się na ławeczkę w celu ulokowania najmłodszego członka ekspedycji w sprzęcie transportowym. Tu zaczęły się schody… pierwsze. Przetestowane i pewne wiązanie mieliśmy jedynie na przedzie, a tu dziecko urosło, przybrało i targanie tobołu na klacie straciło na atrakcyjności. Wszystko byłoby ok, gdyby internet działał na tyle dobrze, żeby krok po kroku z przeuroczą panią z przeuroczego vloga (Pozdrawiam DomowaTV) krok po kroku przytroczyć sobie dzieciaka do pleców. Czas gonił, nerwy puszczały, góra wysoka, do domu daleko, internet kaput. Trudno, wieszamy na klacie, niech stracę.
I ruszyliśmy
Na pierwszym podejściu do punktu widokowego zaliczyliśmy trzy zgony. Znaczy ja trzy, chłop trzy i chyba nawet dziecko też ze trzy. Za koszulką miałam pół tony pokruszonych biszkoptów. Na koszulce śpiące, przyduszające swoją masą moją przeponę Gagu. Nadal niezrażeni korzystając z drzemki półdziecka raźnie ruszyliśmy dalej. Szlak wyglądał dość niepozornie — po prawej kosodrzewina, po lewej kosodrzewina, przed nami ludzie, za nami muchy. Parliśmy naprzód, kiedy to najmłodszy członek ekspedycji, mimo że nie musiał zapychać na własnych nogach, walnął focha. Przestał jej odpowiadać posiadany przez nas środek transportu, sposób noszenia tyłem do kierunku jazdy i być może także brak biszkoptów. Rozpętał się wrzask i to może jeszcze można by znieść, ale wywijania, wierzgania i innych ekwilibrystycznych czynności nie zniosłam. Dziecko zostało wyswobodzone, a biedni rodzice obarczeni ciężarem potomka. Niosąc na zmianę, dowlekliśmy się do kręgu ławeczek i między tuzinem innych zdobywców, a tysiącem much zlegliśmy w celu regeneracji sił.
Dokonać niemożliwego
Po regeneracji sił puściły nam nerwy. Obraziliśmy się na siebie. Już, już ze dwa razy padło zdanie, że wracamy, że to olewamy, że się nie da. Złość i urażona duma nie pozwoliły nam jedna odpuścić. Z zaciśniętymi zębami, obrażonymi minami wspinaliśmy się dalej. Złość dodała nam sił i równie szybko, jak się pojawiła zniknęła wyparta przez endorfinę powstałą dzięki wysiłkowi fizycznemu i dopaminę powstałą dzięki krajobrazom oraz ogólnemu przytłaczającemu pięknu. Starsza tradycyjnie zachowała siły na koniec i była na Diablaku, czyli szczycie właściwym, jakieś dziesięć minut przed nami.
Reasumując. Było warto, choć góra mamiła nas końcem podróży ukazując kolejne pomniejsze szczyciki i granie. Choć nogi bolały i kończyło się picie. BYŁO WARTO. Dla tych widoków, dla tego innego świata, dla tego uczucia niezmierzonej satysfakcji. Dla krakania gawronów i niespodziewanego gołębiego gościa. Dla tych spojrzeń innych, że z dziećmi, że jedno takie małe. Dla powietrza nawet dla tej chwilowej złości. Dla tych szarych skał. Dla tego cudu stworzenia górującego nad krajobrazem. Było warto. Czy to powtórzymy… nigdy w życiu.
Gówniak, gówniak i jeszcze raz Gówniak
Mało ludzi o tym pamięta, ale jeśli gdzieś się wlazło, trzeba jeszcze stamtąd zejść. Niestety Babia Góra nawet przez moment nie była dla nas litościwa, zejście z niej było bowiem tragiczne. Kamienie, kamienie i jeszcze raz kamienie. Ból, ból więcej bólu. Kiedy skończyły się widoki i weszliśmy do lasu. Zaczęło się potwornie dłużyć. Góra nie dawała za wygraną i złośliwie z zemsty za to, że mieliśmy czelność i spojrzeliśmy na jej łysiejący czubek głowy, skutecznie utrudniała powrót do domu.
Bilans
Wyszło czworo, wróciło czworo. Bez strat na ciele i z wielkim zyskiem na umyśle. Możemy dodać do swojej kolekcji kolejny szczyt do Korony Gór Polski (Rysy… nadchodzimy!). O tym, jak zrodził się ten pomysł w innym wpisie.
Dokładka
Na parkingu, kiedy ledwo żywi toczyliśmy się do auta, minęło nas czworo ludzi. Dwie dziewczyny z maluchem w nosidełku i dwóch facetów. Panowie planowali wbiec do schroniska, a dziewczyny z maluchem udały się pokonaną przez nas trasą. Mieli spotkać się na szczycie. Piszę jeszcze raz. Wbiec do schroniska, a potem na szczyt (trasa na 3h 45min z przewyższeniem 938m)! Była 19:00.