Rzecz o pewnym niedokończonym projekcie
Tak się stało, że bieg życia, zmiana planów, wyjazd zmusiły nas do przerwania, być może zarzucenia projektu odwiedzenia wszystkich Katowickich dzielnic. W ramach “poznać swoje miasto” udało się zawitać na Tauzen, Koszutkę, Murcki dołączyć Alpy Wełnowieckie i wszystko to opisawszy wysłać w świat. W fotograficznym pamiętniku pozostało jeszcze parę miejsc do dodania. Marnować ich i na twardym dysku żal, a i do przodu trzeba na blogu iść po rzeczy sięgać nowe. Publikuje więc i zapraszam na trzy niedługie spacery w cztery skrajnie rożne miejsca.
Podlesie i Zarzecze
Niby to miasto, a wieś jednak zupełna. Inny nieoczekiwany świat ukrywający się za murami wieżowców i paskudnych osiedli z wielkiej pyty, betonu i tłumów. Spokojny i sielski, gdzie ciągle rządzi czerwona cegła, gdzie złocą się zboża i kwitną łany rumianku. Historia tych miejsc sięga aż wojen Husyckich, jakichś gospodarstw leżących po nich odłogiem, ale co ja tam wiem o historii. Są to sprawy dla mnie powierzchownie znajome. Bliżej przemawia do mego serca ciepły powiew na policzku, który pamiętam z tamtego dnia. Bukiet rumianku suszący się nad kuchennymi drzwiami. Klekoczące w gnieździe bociany. Dawno temu w 1884 roku na chwałę Bożą postawiono tu kapliczkę, w tym samym roku, w którym prawie doszczętnie spłonęła Nowa Ruda na Dolnym Śląsku, tym który stał się moim nowym domem. W roku Katowickiej Konferencji, na której to podjęto decyzje o zakładaniu żydowskich osad w Palestynie i utworzenia żydowskiego państwa co też w 1948 roku miało się ziścić, ale co ja tam wiem o historii. Tyle tylko, że był ciepły lipiec 2018 roku, przejechał pociąg i kwitły rumianki.
Giszowiec
Giszowiec, Giszowiec ocalona 1/3 miasta ogrodów pięknej idei Ebenezera Howarda. Cudem wyszarpana spod PRL-owskiego buldożera 1/3 górniczego osiedla robotniczego innego niż wszystkie. W ostatnim momencie ocalona przed przemianą w blokowisko dziesięciopiętrowych mieszkaniowych straszydeł. 1/3 to tak niewiele znienawidzonego przez komunę piękna pozostawionego przez kapitalistycznych przedsiębiorców. Złych wyzyskiwaczy, którzy chcieli, żeby ich pracownicy żyli w pięknym miejscu, w którym zmęczeni pracą w ciężkich warunkach górnicy mogli odpoczywać obcując z przyrodą we własnych przydomowych ogródkach. Zaiste kapitalistyczne potwory.
Mieszkali tu nie tylko górnicy, mieszkali też amerykanie ze stanu Montana, zajmowali kolonię amerykańską leżącą niedaleko wieży ciśnień. Kto teraz pamięta o wielkiej spółce Giesche, która w 1926 roku wszystkie swe udziały sprzedała Amerykańskiemu holdingowi SACo. O wielkiej spółce czyniącej Śląsk potęgą przemysłową, za którą to Polska Rzeczpospolita Ludowa zapłaciła Amerykanom 30 milinów dolarów (z 40 milionów łącznie) odszkodowania w 1960 roku, odzyskując tym samym przedwojenne akcje spółki i zapewniając sobie brak dalszych roszczeń z Amerykańskiej strony. Zapłaciła, a potem sukcesywnie zniszczyła jej dorobek. Co my teraz wiemy o naszej historii.
Tylko uchwytny ten moment przed burzą, gdy pozostaje coraz mniej nadziei. Gdy nadciągają chmury czarne i złe, a w oddali słychać grzmoty nowego wspaniałego świata. Jak wtedy 13 lipca 2018 roku, kiedy przed taką burzą przyszło nam uciekać, jak tym młodym ludziom z Giszowca, co w 1981 porwali samolot i uciekli nie od tej pozostałej 1/3, a od PRL-owskiej wielkiej płyty umysłów komunistycznych dygnitarzy. I nam i im udało się częściowo, trochę zmokliśmy trochę się zasmuciliśmy, ale cel nasz został osiągnięty.
Historia porwanego w 1981 roku samolotu
Centrum wieczorową porą
Byliśmy na wsi, byliśmy wśród górników. Zawitajmy teraz do świata biznesu, wielkomiejskich ambicji. Ciągłych narzekań, że miasto Katowice jest zbyt miejskie i w tą też stronę także się rozwija, zabudowując coraz to nowe nieużytki, zagospodarowując wolne miejsca. Wśród protestów niszcząc relikty słusznie minionej epoki, z trudem i jakby ze wstydem wracając do chlubnych przedwojennych tradycji. Codziennie walcząc o pogodzenie trzech światów – przedwojennego, komunistycznego i współczesnego.
Kiedyś przy ulicy Powstańców było nasze pierwsze mieszkanko. Pokój z kuchnią, w zimie 16 stopni. Na półpiętrze patologia, co strażakom szukającym wycieku gazu otwierała drzwi z papierosem w ustach. Pod nami sąsiad terrorysta, po przekątnej osobnicy, o których życiu powinien powstać dokument czytany przez Krystynę Czubównę. Nasze pierwsze mieszkanko w centrum, w suterenie, co niedziela pewna wspólnota religijna z naprzeciwka śpiewała wielbiąc Pana. Raz tylko nad nami kobieta krzycząc wzywała pomocy, krzyczała w mieszkaniu, które było naszym drugim mieszkaniem. Raz tylko po godzinie zadzwoniła policja zapytać, czy ta pani wzywa pomocy dalej, czy już może przestała. Karawanu nie było. Nasze pierwsze życie w centrum dużego miasta, nasza pierwsza córka w świetle czerwonego neonowego podświetlenia banku. Człowiek na monocyklu jadący pustą ulicą w śnieżną noc. Dzwony Katedry, Cocker Spaniel i my ludzie z innego miejskiego świata jeszcze zachłyśnięci, jeszcze miastem szczęśliwi.
Nie mogę tego tak zostawić – niech “poznać swoje miasto” trwa
Projektu “poznać swoje miasto” nie porzucam, powiedziało się A i myślę, że mam jeszcze wiele lat na zakończenie tego pomysłu, choć Katowice już nie są moim miastem, w każdym razie nie w takim sensie w jakim były. Z przyjemnością jednak popatrzę, wracając na stare śmieci, na dokonujące się tam zmiany.
Pięknie sformułowane, zwłaszcza o Giszowcu! Pozdrawiam właśnie z osiedla-ogrodu (niestety z jego 1/3, a nie całości)
Bardzo dziękuje za miłe słowa. Pozdrawiam serdecznie.