Krótka opowieść z dawnych lat, z ciut nieoczekiwaną pointą
Szybki wypad w przeszłość do pewnej pięknej – bardzo podobnej do tegorocznej – jesieni. Jesieni roku 2018, ciepłej, słonecznej, umalowanej złotem zamierających liści. Piękne ot umieranie. My, pełni entuzjazmu poszukujący domu. Uśmiechnięci, szczęśliwi, nagrzani słonecznymi promieniami pozujemy do zdjęć, a to na grzybach, a to na zjeździe samochodów zabytkowych. Przemierzając pierwszy raz podwórko, o którym wiedzieliśmy, że stanie się naszym. Wiedzieliśmy już, choć nasze stopy stąpały po nim pierwszy raz, ja w każdym razie wiedziałam. Ostatni oglądany dom – nasze nowe miejsce na świecie, choć jeszcze w rękach obcych. My śląscy kolonizatorzy, dla miejscowych gorole. Ja, mąż, mama teściowa i tata teść, córki dwie. Pierwotny skład katowicki.
Jak w każdej drużynie przychodzą zmiany i roszady. Dwa nowe istnienia, za jedno stare. Piękne ot umieranie – wyprawa po nowe życie na nowej ziemi, z której niedane jest powrócić. Wyprawa, w którą każdy z nas wreszcie wyruszy, byle tylko w wygodnych butach. Ja, dla siebie, zamawiam czerwone trampki, mama wolała jednak bardziej eleganckie obuwie.
Dwadzieścia jeden lat
Czy słowami można wyrazić jak bardzo mi Ciebie mamo brak? Patrzę na roześmiane twarze ze zdjęć, na tą jesień ciepłą i słoneczną, na Twoje życie na kredyt zaciągnięty u Boga. Wspominam wspólne tutaj już przeżyte dni. Codzienną naszą bliskość. Pytam, czy pamiętasz te śniadania przy kuchennym stole, na taborecie, od którego bolał tyłek. Czy wspomnisz jeszcze ze mną kopcący kuchenny kachlok z żelazną płytą do gotowania, a na nim patelnię pełną pulpetów, tych najgorszych, ze słoika? Wspólne zakupy, na które nie pozwalałaś jeździć mi samej.
Mamo, chowałaś moje dzieci. Twój uśmiech odbijał się w ich małych twarzyczkach. Dla nich zawsze był czas i babcina pieszczota. W ich towarzystwie potrafiłaś odsunąć od siebie chorobę i ból. Kolorowałaś, rysowałaś, pisałaś, czytałaś bajki, uczyłaś świata. Śmiałaś się z ich wygłupów, rozpamiętywałaś każdy ząb, każdy krok. Mierzyłaś ich małe główki do swojego pokojowego stołu. Potrafiłaś ugotować nawet trzeci obiad, jeśli dwa poprzednie nie smakowały. Wtedy mnie to złościło, teraz jest mi tego tak bardzo brak.
Czekam
Patrzę na słoneczną i ciepłą jesień mając wrażenie, że gdzieś wyskoczyłaś na chwilę, że wrócisz zaraz i zaczniesz krzyczeć na pozostawiony przez nas bałagan w kuchni. Ciągle czekam aż usłyszę Twój głos strofujący rozbrykane dzieci, że zobaczę Cię sprzątającą obsesyjnie, wyrzucającą psy z pokoju. Oj, gdybyś wiedziała gdzie one teraz mogą wchodzić.
Tak mi Ciebie brak mamo. Brak karimatry, saszłyka, pioruna, który brzmi. Brak mi wypadów do przechodni, choć wracałaś z nich tak często smutna. Już nie powiesz do mnie więcej Margoś, nikt już tak do mnie nie powie, bo tylko ty mnie tak nazywałaś, a ja nigdy nie spytałam dlaczego.
O oszukańczy listopadzie
Nie wyrobiłam się… może nie chciałam, może słoneczna ciepła jesień nie koliduje z umieraniem. Prędzej listopad. Listopad jednak oszukał swe przeznaczenie, zasypał nas śnieżną kołderką, upiększył swą ponurą bezlistną naturę. Za pasem święta w okrojonym składzie i pierogi, które przyjdzie i robić samej. Czekać może do wiosny, aż rok cały obleci, a może do przyszłej jesieni, tylko kto da gwarancję, że to znowu będzie TA jesień.