Klasycznie przeterminowany
Trochę już wody w rzece upłynęło, odkąd Dygot zagościł w mej czytelniczej dłoni. Pochwyciłam, otwarłam i czytam. Przeczytałam, odłożyłam — i tak zostało na długo. Wystarczająco długo, by zacząć zapominać treść. Prawie całkowicie zatarły się już nazwiska bohaterów, ich imiona i losy. Szczęście, że można do powieści jeszcze zajrzeć, że pomoc nadchodzi z internetowych czeluści. Ja osobiście, w tym przeterminowanym czasie, pamiętam najbardziej sowę Durną, bo mam teraz kaczkę o tym samym imieniu. Pamiętam też konia Psa i psa Konia. Ludzi — niestety — gorzej pamiętam. Za to zło pamiętam doskonale.
Bo chyba o źle jest ta opowieść?
O tragicznie patologicznych ludzkich losach. Z jednym tylko, chwilowym promyczkiem dobra, kiedy miłością obdarzają się dwa społeczne wyrzutki: poparzona w dzieciństwie kobieta i gnębiony przez zabobonny świat albinos. Szczęścia tego nie starcza jednak na długo. Ledwo ono rozbłysło w tej dramatycznej historii o upadku człowieka, a już zgasło. Nic tu nikomu nie wychodzi, nic dobrego się nie zdarza. Całą książkę czeka się na jakiś morał, na spektakularne wydarzenie, na coś — na cokolwiek. Wreszcie już na niewielką nawet zmianę, godną pointę, która jednak nigdy nie przychodzi.
Dygot to królestwo ludzkiego dramatu
Pijaństwo, morderstwo, rozwody, ludzka zawiść, wypadki. Jeśli choroba — to ból zębów, Alzheimer lub rak. Cwaniactwo i strata, przykrość, nieszczerość — i nic, nic więcej. Jacyś ludzie, jakieś ich losy zamknięte w powyższe ramy. Dziwnie przeplatają się mężczyźni z kobietami, miasto ze wsią, konie z psami, a jedno jedyne mądre stworzenie ma na imię Durna.
Nie można Małeckiemu odebrać, że ładnie tę patologię opisał, grając tradycyjnie na ludzkich emocjach. To wszystko jednak za mało na dobrą książkę. Okruchy patologicznego życia nużą, pozostawiają niedosyt i smutek w skołatanym własnym życiem sercu. Dopełnieniem tragedii jest brak chociażby jednego cytatu. Nic po tej powieści autor nie pozostawił ważnego dla mego serca, nic kompletnie — tylko uczucie niedosytu i oczekiwania na coś, co miało nigdy nie nastąpić.
Ocena?
Tylko jaka? Może to teraz taka moda na przytłaczającą patologię, może nie tylko teraz — a zawsze tak w powieściach było? Nic wszak tak dobrze się nie sprzedaje, jak ludzkie porażki i dramaty. Czy jednak nie pragną ludzie, na samym koniuszku, chociaż niewielkiej iskierki nadziei, chociaż odrobiny pokrzepienia serc? Ja oczekuję więcej, bo nie tylko z patologii człowiek się składa. Żywot jego nigdy nie pozostaje zero-jedynkowy.
