Bieszczady - żubry przy drodze

O tym jak… rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady – część pierwsza

Leń

Migam się i migam, aż tu nagle zjawił się październik. Zaległości piętrzą się niemiłosiernie, w poczekalni trzy przeczytane książki zaraz dojdzie czwarta, wycieczka na szkieletczyznę i parę innych zaplanowanych atrakcji. Cóż musicie mi darować, z pewnych przyczyn, o których wspomnę w późniejszym terminie, nie czuję się dobrze i walczę codziennie z obezwładniającym mego ducha, duszę i ciało leniem. Wspomnienie z wakacji samo jednak nie powstanie i czy chcę, czy nie, czas zabrać się za pisanie, zanim życie zatrze wspomnienia.

I po prostu wyjedź w Bieszczady

Śpiewał kiedyś śp. Młynarski po prostu wyjedź w Bieszczady i my – niestety bez gitary, bo nie sposób byłoby ją zmieścić – jak bliżej nam nieznany Michotek w polski Teksas ruszyliśmy. Z pojedynki wilkom strzelać w paszcze, po przygodę, po urodę życia pośród leśnych głusz. Tam, gdzie życie nikogo nie hłaszcze! Rzuciliśmy wszystko i głodni ciszy, spokoju i odludzia wyjechaliśmy tak daleko, jak daleko nasza rodzina jeszcze nie dotarła. Jak się później okazało za daleko.

Bieszczady

Tarnawa Niżna – Bieszczady

Kto ciekawy niech zerknie na mapę. Tarnawa miejscowość gdzie nawet diabeł dobranoc nie powie, bo się tak daleko nie zapuszcza. Miejscowość oddalona od głównej drogi o piętnaście kilometrów, gdzie asfalt na noc zwijają żubry i niedźwiedzie. Gdzie ciemność jest nocą tak gęsta, że nie jest już tylko brakiem światła, a osobnym materialnym bytem. Miejscowość o pięciu domach, kościele, jednej stajni i baraku-bazie noclegowej, w którym przyszło nam żyć. Miało być ascetycznie i było, ale szybko okazało się, że nie jesteśmy aż tak ascetyczni za jakich chcielibyśmy uchodzić i pewne niedostatki lokalizacji zaczęły nam bardziej doskwierać i bardziej męczyć niż radować.

Co człowiek mieć lubi a czego nie wie, że lubi mieć

Kuchnia! Niestety czajnik bezprzewodowy na korytarzu i maleńki palniczek zwany po ślonsku kochrem, który wlekliśmy ze sobą z domu nie były w stanie zastąpić miejsca do odgrzania sobie parówki, ugotowania jajka czy zrobienia szybkiej jajecznicy. W mini pokoiku, w którym ledwo mieściło się dziecko, półdziecko, dwa stare konie i pies, ogarnięcie kulinarnych zapędów okazało się trudne, a dla niektórych nawet niebezpieczne. Sprawy nie ułatwił, napad jakiejś dziwnej pomroczności, który spotkał pakującego dobytek. W połowie drogi zorientowaliśmy się, że nie mamy żadnych naczyń. Ani kubków, ani talerzy, a za sztućce może robić jedynie myśliwski nóż sztuk jedna. I nagle nasz ascetyczny pobyt zrobił się jeszcze bardziej ascetyczny. Zagościły w nim plastikowe talerzyki, kubki zrobione ze słoików i kupione w markecie łyżki i mini widelczyki. Cha — cha w zasadzie śmieszne, ale czy aby tak do końca?

Grill

Bieszczady

Drugim fatalnym zderzeniem z rzeczywistością okazał się, uwaga tutaj cytat: Jak to nie ma nigdzie grilla? Nie było. Objechaliśmy wiele marketów, żeby go kupić. Był drogi. Głodni skręcaliśmy blaszane ustrojstwo bez śrubokręta. Przyrząd do przygotowywania ciepłej kolacji stanął pod oknem i służył nam do dnia wyjazdu. Zrozpaczeni musieliśmy go porzucić, ale do końca mamy nadzieję, że ktoś go jednak przygarnął, oczyścił jego ruszt z sosnowych igieł i piasku załadował węglem i wykorzystał, nie pozwalając mu zginąć w rdzy bieszczadzkiego powietrza. Trzymaj się grill, jesteśmy sercem z tobą.

Koniec tego dramatyzowania i rozczulania się nad sobą – wycieczka pierwsza

Opętani szałem jeżdżenia samochodem w dniu przyjazdu pojechaliśmy na obiad do Soliny. Nasza Solina, którą pamiętamy jeszcze z czasów, kiedy nie była kurortem, kiedy wieczorem na plaży robiliśmy ognisko i piekliśmy ukradzione z pobliskiego pola kartofle, buraki, marchewki i inne warzywka. Nasza Solina, z kilkoma polami namiotowymi, jednym ośrodkiem kolonijnym. Solina gdzie kąpaliśmy się w nocy, nie całkiem ubrani w nagrzanej słońcem wodzie, gdzie pływało się koniem i sępiło kasę na deptaku kalecznie grając na gitarze i wyjąć wniebogłosy: Mówili o nim King w mieście świętej wieży, albo Krzysztof nasz królu kochany. Nasza piękna pusta Solina umarła i odrodziła się jako kurort pełen Sebiksów, kolorowych sztandów z tonami badziewia, nieprzebranych tłumów, turystów z gatunku całodniowych plażowiczów. Nad naszą pustą zatoką rozciągnięto (o zgrozo!) tyrolkę. Zostały tylko wspomnienia i gdzieś tam posmak taniego wina na ławce za tamą, gdzie baba w sklepie oszukiwała i trzeba było wnikliwie patrzeć jej na ręce.

Poł fail pół wypas

Dnia drugiego, pobytu naszego popełniliśmy wycieczkę. Nie wiemy w zasadzie co nas do tego skłoniło. Może po prostu wszystko jakoś było nie tak jak powinno, więc zamiast zbadać okolicę, pospacerować w miejscu, w którym przyszło nam żyć porwaliśmy się na wyprawę aby spenetrować rezerwat przyrody Sine Wiry. I miało być pięknie, i miało być wesoło i poszliśmy, jak się potem okazało z zupełnie nie tej strony. Przeszliśmy przez dwie cudownie malownicze opuszczone wsie, w których czas jakby się zatrzymał. Zamiast poprzestać na tym i zabrać swój zachwyt w drogę powrotną jakiś złośliwy głosik z tyłu czaszki szeptał ciągle Sine Wiry, Sine Wiry. No i go posłuchaliśmy. Na plecach wałówa, na drugich nosidło, w nosidle półdziecko, ciężkie jak diabli. Na rozstaju tablica i napis Rezerwat Przyrody Sine Wiry, tylko tablica, rezerwatu brak. W sercu zmęczenie i złość, w efekcie kłótnia, zapaść. Po zapaści zmartwychwstanie i podjęcie jedynej słusznej decyzji o powrocie do domu. Wniosek końcowy i refleksja mianowicie jest taka: drogi podróżniaku uważaj na nawigację, bo czasem nie prowadzi po dobrym szlaku.

Bieszczady

Dwa cmentarze

Człowiek, jak wiadomo, istotą rozumną jest… z grubsza. Poszliśmy i my po rozum do głowy i zrobiliśmy to, od czego wakacje zaczynać należy — wybraliśmy się zwiedzać okolice. Dzień był piękny, ciepły i wszystko nam się udało. Spacer nie za długi nie za krótki. Dwa stare, ale nie zapomniane cmentarze ukryte gdzieś w głuszy. Na szlaku praktycznie sami, tego dnia uśmiechnięci i szczęśliwi odpoczywaliśmy tak jak lubimy najbardziej — w drodze. Nieśpiesznie przemierzając ozdobione miętą ścieżki. Zbierając jej całe naręcza i przynosząc ze sobą do domu. I wiedzieliśmy, że było to dobre.

Miasto mistrza

Bieszczady
Mieliśmy już okazję być w mieście Mistrza, ale w tym czasie nasza znajomość jego osoby jak i samej twórczości artysty była znikoma. Zwiedziliśmy za to Skansen i na tym poprzestaliśmy. Tym razem do Sanoka przyjechaliśmy właśnie ze względu na niego, jednego z moich ulubionych malarzy pana Beksińskiego Zdzisława. Pan Beksiński wielkim artystą był i nie ma tutaj dwóch zdań, a jak się ktoś ze mną nie zgadza gotowam wyskoczyć z nim na gołe klaty. I choć trudno jego obrazy powiesić sobie w domu jest w nich coś co łapie nie za serce, a za duszę i szarpie nią niemiłosiernie. Plan był ambitny i zrealizowany tylko połowicznie. Mieliśmy jeszcze odwiedzić grobowiec rodziny Beksińskich i oddać symbolicznie Zdzisławowi, jego żonie Zofii i Tomkowi cześć i hołd. Niestety, godzinę wędrowaliśmy po sanockim cmentarzu wśród grobów i grobowców, szukając najpierw Beksińskich, a potem siebie nawzajem, i nic. Przewrotny bywa bowiem plan dnia i kiedy siedzisz już w samochodzie czekasz w korku do świateł, twoim oczom ukazuje się tabliczka z napisem Beksiński wiodąca prosto na cmentarz, ale jak tu się wracać, kiedy trzeba pół miasta objechać, a nogi bolą okropnie po wcześniejszych eskapadach. Odpuściliśmy więc na tę chwilę, ale na pewno nie na zawsze.

Bieszczadzkie aniołyBieszczady

Dnia tego piątego, pięknego i ciepłego okazało się, że jesteśmy kompletnymi wariatami. Wariaci nie wiedzą oczywiście o tym, że są wariatami i robią przez to strasznie zwariowane i szalone rzeczy, a Bieszczady ze swoim specyficznym klimatem zdaje się temu sprzyjają. Co konkretnie robią wariaci, ano zabierają na ten przykład wózek na górski szlak. Tak, dokładnie to zrobiliśmy, było to niebotycznie głupie, niepotrzebne i traumatyczne przeżycie. Wydawało nam się, że będzie fajnie i nie wzięliśmy pod uwagę tego, że to że przez chwilę mamy do czynienia z szutrową drogą… znaczy, że będziemy z nią mieli do czynienia do końca. Pchaliśmy ten nasz klamor i pchaliśmy resztką sił. Zgubiliśmy drogę. Załamaliśmy się po raz kolejny. Umarliśmy, ale przeżyliśmy i co najważniejsze, doszliśmy. Doszliśmy do przełomu Sanu wartko przebijającego się przez Bieszczadzkie pagórki. Witającego nas radośnie tabliczką z napisem San Tropez. Doszliśmy i było warto, piękno tego miejsca ciężko opisać, a jest ono zaiste wielkie. Czekały tu na nas Bieszczadzkie anioły. Anioły zabrały nasz wózek na swojego wielkiego białego uskrzydlonego jeepa i odwiozły go bezpiecznie w miejsce zaparkowania samochodu. Odwiozły go, jak się potem okazało z portfelem, telefonem i paroma innymi cennymi rzeczami. Odwiozły i schowały w trawie gdzie czekał spokojnie na nasz powrót. Dziękujemy wam kochane Anioły Bieszczadzkie, że czuwałyście nad ludźmi niespełna rozumu gotowe udzielić im pomocy. Dziękujemy też sobie, że nie do końca zbzikowaliśmy, plan pierwotny zakładał, że dojedziemy tam autem.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ

O tym jak… rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady – część druga


GRATISY

 

 

1 thoughts on “O tym jak… rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady – część pierwsza”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *