W roku 1939, w pięknym tekście dedykowanym Irenie Lorentowicz Kuncewiczowa wspomina zaś, że gdy w 1928 roku ta świetna scenografka i malarka prowadziła ją na działkę Reginy Białowiejskiej, która potem Kuncewiczowie odkupili, szło się opłatkami, raz po raz wchodząc na czyjeś podwórko: Kiedy po raz pierwszy prowadziła mnie przez Kazimierz moja duża, piękna przyjaciółka, nie rozglądałam się po widokach, pochłonięta dziwnością samej drogi. Dziwność polegała na tym, że – skoro tylko opuściłyśmy rynek – drogi właściwie już wcale nie było. Szło się bez niczyjego sprzeciwu podwórkami, między ścianą a ścianą, po kładkach, śmietnikach, tu przez strumień, ówdzie pod ruchomą żerdzią płotu, bruzdą, polem, sadem, cudzą zagrodą. Przyjaciółka odsuwała dzieci, kozy, unosiła w górę lub przydeptywała druty kolczaste, czarowała psy. Ludzie wyglądali zza niziutkich okien, odprostowali grzbiety i patrzyli obojętnie, jak idziemy pośród ich życia (…). Całą uwagę skupiać trzeba było na stopach, żeby sobie albo komuś nie wyrządzić szkody. Nawet na dnie szerokiego jaru przemarsz nie okazał się prosty: grano tam w tenisa, strzelając piłkami w przechodniów. Wdrapałyśmy się po darniowych schodkach na wzgórze. Na ostatnim stopniu dymił ceber z obierzynami, pośród brzóz wylegiwała się maciora, zapach jabłek i gnoju wskazywał domostwo. Przyjaciółka odetchnęła głęboko i rzekła:
– Tu powinnaś zamieszkać.5
5 M. Kuncewiczowa, Z kazimierskich brulionów, “Wiadomości literackie” op.cit., s. 6.”
W 1928 roku moja babcia miał rok. Wydaje mi się, że to było tak dawno, a minęło tylko życie jednego człowieka. Od tych opłotków, tych zaczarowanych psów, tego Kazimierza, w którym nigdy nie byłam, a w którym może była kiedyś moja babcia, minęło tylko jedno ludzkie życie. Piękny opis oddziałujący na wyobraźnię, piękny, ciepły jak letni poranek, trochę tęskno do takich miejsc i do lata też coraz bardziej.